Gustav Meyrink
ZEGARMISTRZ
(Der Uhrmacher)
– Ten? Wyregulować? Żeby znowu chodził? – spytał zdziwiony antykwariusz, nasuwając okulary na czoło i patrząc na mnie z osłupieniem. – Dlaczego właściwie chce pan, żeby znowu chodził? Ma przecież tylko jedną wskazówkę… i brakuje mu cyfr na tarczy – dodał, oglądając zegarek w jaskrawym świetle lampy. – Zamiast godzin są tylko twarze kwiatów, głowy zwierząt i demonów.
Zaczął liczyć, przyglądając mi się pytająco:
– Czternaście? Przecież dzień na tarczy dzieli się na dwanaście części! Tak rzadkiego dzieła jeszcze nie widziałem. Radzę panu, niech pan pozostawi rzecz taką, jaka jest. Dwanaście godzin w ciągu dnia jest już wystarczająco ciężko znieść. Któż by zadał sobie tyle trudu, aby odczytać z takiej tarczy prawidłowy czas? Tylko jakiś głupiec…
Nie twierdzę, że byłem głupcem przez całe życie i nie posiadałem żadnego innego zegarka. A może dlatego zjawiałem się często zbyt wcześnie, podczas gdy powinienem był zaczekać – rozważałem w milczeniu.
Antykwariusz wywnioskował z tego, iż chcę trwać w swoim postanowieniu, aby zobaczyć, jak znowu chodzi. Potrząsnął zatem głową, wziął nożyk z kości słoniowej i otworzył przyozdobioną kamieniami szlachetnymi oprawkę zegarka, na której namalowano baśniowego stwora stojącego na kwadrydze. Była to postać o kobiecych piersiach, z dwoma wężami zamiast nóg, i o koguciej głowie, trzymająca w prawej ręce słońce, a w lewej pejcz.
– Z pewnością pamiątka rodzinna! – zawołał antykwariusz. – Czy nie wspominał pan czasem, że stanął tej nocy? O drugiej! Mała czerwona głowa bawoła oznacza z pewnością godzinę drugą?
Nie wydawało mi się, abym coś podobnego powiedział, ale rzeczywiście zegarek stanął ubiegłej nocy o drugiej. Być może mówiłem o tym, jednak nie mogłem sobie tego przypomnieć. Przecież w tym czasie przechodziłem ciężki skurcz serca i myślałem, że umrę… Poczułem się jeszcze bardziej poruszony. Ukradkiem prześladowała mnie myśl: a gdyby zegarek nie zatrzymał się? W półmroku znikającej świadomości musiałem pomylić serce z zegarkiem. Może podobnie myślą umierający? Może z tego też powodu zatrzymują się zegarki w godzinie śmierci ich właścicieli? Nie znamy sił magicznych, które zawierają się w myślach.
– To dziwne – powiedział po chwili antykwariusz, trzymając szkło powiększające w pobliżu lampy, tak że jego ognisko znalazło się na zegarku. Pokazał mi litery wygrawerowane na wieczku od wewnątrz.
SUMMA SCIENTIA NIHIL SCIRE – przeczytałem.
– To dziwne – powtórzył – ten zegarek jest dziełem „szalonego”. Zrobiono go w naszym mieście. Chyba się nie mylę! Istnieje niewiele takich egzemplarzy. Nigdy nie przypuszczałem, że mogą rzeczywiście chodzić. Sądziłem, że wypisanie na wszystkich zegarkach sentencji „najwyższa wiedza jest rozpoznawalna” było tylko igraszką i małym kaprysem.
Nie rozumiałem w pełni tego o czym mówił. Kim był ów „szalony”, o którym opowiadał? Zegarek był stary, pochodził od mojego dziadka, ale to, co powiedział antykwariusz, zabrzmiało tak, jakby „szalony”, który go wyprodukował, żył jeszcze dziś! Zanim zdołałem o to spytać, dostrzegłem w myśli coraz bardziej jasno i wyraźnie, jak szedł przez pokój, później jak kroczył w zimowym krajobrazie; szczupły, rosły starzec bez kapelusza, z długimi śnieżnobiałymi, powiewającymi na wietrze włosami. Miał małą głowę, szczególnie w kontraście do jego wybujałej postaci, ostro zarysowaną twarz bez brody, czarne oczy spoglądające fanatycznie, umieszczone tuż obok siebie, jak u drapieżnego ptaka. Był w długim wytartym płaszczu, jakie kiedyś nosili patrycjusze norymberscy.
– Całkiem słusznie – zamruczał antykwariusz, przytakując w zamyśleniu – całkiem słusznie, to „szalony”.
– Dlaczego powiedział: „całkiem słusznie” – pomyślałem – to przypadek – wmawiałem sobie na poczekaniu – puste słowa, nic więcej. Przecież nie otwierałem wcale ust. Użył „całkiem słusznie” tak, jak to się często robi chcąc wzmocnić dopiero co wypowiedziane zdanie. Nie ma to żadnego związku ze starcem, którego oglądałem jak pamiątkową fotografię, żadnego związku z „szalonym”! Kiedy byłem małym chłopcem i uczęszczałem do szkoły, musiałem przechodzić ciągle wzdłuż długiego, wysokiego jak człowiek, nieotynkowanego muru, który otaczał wiązowy park. Na przestrzeni lat, z dnia na dzień mój chód przemieniał się w bieg. Ilekroć moja droga wiodła tamtędy, opanowywał mnie jakiś nieokreślony lęk. Nie pamiętam już dziś, dlaczego. Może było tak, ponieważ wyobrażałem sobie lub usłyszałem gdzieś, że mieszka tam „szalony”. Zegarmistrz, który uważa, że zegarki są żywymi istotami… a może mylę coś? Czyżby było to rzeczywiście wspomnienie z lat szkolnych? Jak mogło się stać, że coś, co odczuwałem tysiąckrotnie, drzemało aż do dnia dzisiejszego w mojej pamięci, aby dopiero teraz wybuchnąć z takim ożywieniem? Naturalnie minęło od tego czasu czterdzieści lat, ale czy znalazło się wyjaśnienie?
– A może doświadczyłem tego w czasie, gdy mój zegarek wskazywał czas więcej niż zwyczajny? – stwierdziłem drwiąco.
Antykwariusz podniósł wzrok i wpatrywał się we mnie nie rozumiejąc. Zastanawiałem się dalej i doszedłem do przekonania, że mur, który otacza park, stoi jeszcze do dzisiaj. Komu mogło by zależeć na zburzeniu go? Mówiono przecież, że to fundamenty kościoła, który miał być w przyszłości zbudowany. Czegoś takiego nie wyburza się! Może żyje też jeszcze zegarmistrz? Z pewnością mógłby wyregulować zegarek, który tak ukochałem. Gdybym tylko wiedział, gdzie i kiedy go spotkałem! Nie mogło to jednak wydarzyć się ostatnio, ponieważ teraz było lato, a przed chwilą widziałem w moich myślach obraz pośród zimowego krajobrazu.
Zbyt głęboko byłem pogrążony w rozmyślaniach, abym mógł nadążać moim długim opowiadaniem, oddawać myśli ubrane od razu w potrzebne słowa. Postać antykwariusza rozmywała się. Słyszałem w przerwach tylko kilka oderwanych zdań. Szemrały one do mnie, cichły i powracały jak uderzające fale. A pomiędzy tym wszystkim świstanie w uszach, szum krwi, który odczuwałem jako starzejący się człowiek, kiedy pośród zgiełku dnia nasłuchiwałem zapominając o sobie. Był to nieustający, groźny i odległy łopot skrzydeł zbliżającego się powoli z otchłani czasu sępa śmierci…
Nie wiedziałem już, czy to był on, ten tam, który trzymał zegarek w ręce i mówił do mnie, czy też były to usta owego stwora we mnie, który czasami budził się w samotnym sercu, kiedy trwało ono nieporuszone jak zamknięta szkatułka, strzegąca skrzętnie ukrytych wspomnień, aby nie rozpadły się w próchno. Raz po raz przyłapywałem się na tym, jak potakiwałem antykwariuszowi, a potem uświadamiałem sobie, że to, co powiedział, było mi już znane. Chciałem zastanowić się nad słowami, ale nie udawało mi się. Nie przesuwały się, jak to zazwyczaj bywa po ich wypowiedzeniu, w pobliską przeszłość, z której mógłbym wyławiać je ponownie i okiełznywać rozumem. Niestety, zastygały w martwe kształty obce uszom i nieuchwytne, o wygaszonym prawie dźwięku. Nie rozumiałem już ich sensu. Przybłąkane z królestwa czasu do królestwa przestrzeni, otaczały mnie dookoła jak martwe maski.
– O, gdyby zegarek zechciał ponownie zacząć chodzić! – powiedziałem głośno strapiony, przerywając mowę sprzedawcy.
Miałem tu jednak na myśli moje serce, ponieważ czułem, że chciało przestać bić. Przerażała mnie myśl, że wskazówka mego życia mogłaby zatrzymać się nagle przed fantazyjnym kwiatem, przed obliczem zwierzęcia albo demona, tak jak wskazówka na każdej z tarcz o czternastu godzinach. Byłbym skazany wtedy przez dłuższy czas na wieloletnie potępienie. Antykwariusz zwrócił mi zegarek. Sądził z pewnością, że mówię o tym przedmiocie.
Kroczyłem nocą przez opustoszałe zaułki, przecinając na wprost drzemiące place i mijając domy pogrążone we śnie, wiedziony blaskiem migotliwych latarni. Musiałem sądzić, że antykwariusz obdarzył mnie zaufaniem, kiedy mówiłem mu, gdzie mieszka zegarmistrz bez imienia, gdzie odnajdzie go i gdzie stał mur otaczający wiązowy park. Czyż nie powiedział on, że tylko starzec mógłby uzdrowić mój zegarek? W przeciwnym razie skąd wiedziałbym o tym?
Również drogę do niego musiałem stworzyć sobie w wyobraźni, sam jej nie znając. Zdawało się, że moje nogi znały ją dokładnie, prowadząc mnie za miasto na białą uliczkę, która między łąkami tchnącymi latem biegła w nieskończoność. Uczepione do pięt, wyślizgiwały się z tyłu za mną z ziemi, w jaskrawym świetle księżyca, czarne węże. Czy były one tym kimś, kto podsuwał mi zatrute myśli: że nie odnajdę go nigdy, że umarł już przed stu laty? Aby uciec od nich, skręciłem ostro w lewo na boczną ścieżkę. Zanurzył się w nią także mój ziemski cień i połknął je. Zrozumiałem, że przyszedł, aby mnie prowadzić. Uspokajałem się, kiedy widziałem, jak kroczył tak nieomylnie i bez wahania. Ciągle spoglądałem na niego, ciesząc się, że nie muszę uważać na drogę. Stopniowo powracało do mnie owo rzadkie, nie dające się opisać uczucie, któremu ulegałem jako dziecko, bawiąc się w samotności. Szedłem wówczas pewnym krokiem przed siebie, z zamkniętymi oczami, nie troszcząc się o to, czy upadnę. Było to tak jak wyrwanie ciała ze wszystkich ziemskich trwóg, jak radosny okrzyk wydobywający się z wnętrza, jak odnalezienie nieśmiertelnego Ja, które wie, że nic mu się stać nie może.
I oto odstąpił ode mnie odwieczny wróg, którego każdy człowiek nosi w sobie: trzeźwy, chłodny rozum, a wraz z nim zwątpienie, że nie odnajdę tego, którego szukam. Później, po długiej wędrówce, mój cień biegł rozległym głębokim wykopem wzdłuż ulicy, aż znikł pozostawiając mnie samego. Wiedziałem, że jestem u celu. Bo po cóż w przeciwnym razie opuszczałby mnie!
Z zegarkiem w ręce stałem w pokoju tego, o którym wiedziałem, że tylko on może go ponownie uruchomić. Siedział za małym stołem z klonowego drewna i oglądał w bezruchu lupę, przymocowaną do taśmy opasującej głowę, drobny błyszczący przedmiot na jasno macerowanym drewnie. Za nim na białej ścianie znajdowało się ułożone w formę koła, jak duża zdobna tarcza, zdanie: „SUMMA SCIENTIA NIHIL SCIRE”.
Odetchnąłem z ulgą. Stąd się wywodzę!...
Sentencja oddalała ode mnie wszelką znienawidzoną konieczność myślenia, wszelkie żądanie mściwie dręczące: jak przeszedłeś przez mur, przez park?
Na półce wysłanej czerwonym aksamitem leży sto zegarków pokrytych niebieską, zieloną lub żółtą emalią. Ozdobione kamieniami szlachetnymi, grawerowane, ryflowane, gładkie i karbowane, niektóre płaskie, a niektóre pękate jak jajo. Nie słyszę ich, ponieważ cykają za cicho, ale powietrze, które unosi się nad nimi, musi być ożywione od niezauważalnego szelestu, który powodowały. Może tam, w świecie karłów, znalazła wytchnienie wichura.
Na postumencie stoi mała opoka ze skalenia w kolorze cielistym. Rosną na niej kwiaty z półszlachetnego kamienia. W środku pomiędzy nimi czeka, jakby nie planując nic złego, kościotrup z kosą, chcący je ściąć. Tak wygląda zegar pochodzący z romantycznego średniowiecza. Kosząc uderza trzonkiem w mały szklany dzwon stojący obok niego, będący na poły bańką mydlaną, na poły grzybem z baśni. U dołu tarczy zegarowej jest wejście do pieczary, z której sterczą koła zębate. Aż po sufit pokoju, na prawo i lewo, ściany pokoju obwieszone są zegarami; starymi zegarami o dumnych, wycyzelowanych twarzach, kosztowne i wystawne. Ich poruszające się wahadła głoszą głębokim basem swoje ciche: tik-tak. W rogu w szklanej trumnie leży wyprostowana Królewna Śnieżka, tak jakby spała, ale lekkie ruchy minutnika zdradzają, że stale czuwa nad czasem. Nerwowe damulki w stylu rokoko, mające skazy w urodzie w postaci dziurek od klucza, przeładowane ozdobami i pozbawione tchu, drepczą, ubiegając się nawzajem i wyprzedzając sekundy. Obok nich maleńcy paziowie chichoczący i podżegający je do tego tik-tak. Dalej cały rząd zegarków rojący się od stali, srebra i złota; wyglądają jak rycerze w ciężkich pancerzach. Zdawało się, że są podpite i drzemią, ponieważ raz po raz pochrapywały głośno lub pobrzękiwały łańcuchami, jakby zamierzały stoczyć bój z samym bogiem Kronosem, kiedy tylko przebudzą się i wytrzeźwieją.
Na gzymsie drwal z błyszczącym nosem w spodniach z mahoniu piłuje czas na trociny. Z rozmyślań wyrwały mnie słowa starca: „Wszystkie były chore, a ja je ponownie uzdrowiłem”. Zapomniałem o nim do tego stopnia, iż na początku sądziłem, że słyszę uderzenia jednego z zegarów. Lupa umocowana na taśmie opasującej głowę tkwiła teraz zsunięta do góry pośrodku jego czoła, jak trzecie oko Sziwy, a w niej żarzyła się iskra – odbicie lampy wiszącej pod sufitem.
Skinął, zatrzymując mój wzrok.
– Tak, były chore. Myślały, że mogą zmienić swój los, idąc szybciej lub wolniej. Unieszczęśliwiły się przez zarozumiałość, chcąc być władcami czasu. Uwolniłem je od tego szaleństwa i przywróciłem im spokój życia. Niektórzy spośród braci Księżyca, tak jak ty, znajdują drogę z miasta do mnie, przynoszą mi chore zegarki, uskarżając się proszą, bym je uzdrowił. Ale następnego ranka zapominają o wszystkim, także o moim lekarstwie.
– Ci tylko, którzy pojmą sens mojej sentencji – powiedział, wskazując ponad swym ramieniem słowa na ścianie – tylko ci oddają zegarki pod moją opiekę.
Pojąłem mgliście, że w sentencji ukryta była tajemnica. Chciałem zadać pytanie, ale starzec podniósł rękę, grożąc:
– Nie należy chcieć wiedzieć. Żywa wiedza przychodzi sama! To zdanie ma dwadzieścia trzy litery. Znajduje się na tarczy dużego, niewidocznego zegara, który wskazuje o jedną godzinę mniej niż zegary śmiertelnych, z których kręgu nie ma ujścia. Dlatego też ludzie „rozsądni” drwili z nich: „Popatrzcie no! Szaleństwo!” Kpili, nie widząc ostrzeżenia: „Nie pozwól złapać się w sidła czasu!” I dawali się prowadzić podstępnej wskazówce „rozsądku”, która obiecuje wiecznie nowe godziny, a przynosi ciągle tylko stare rozczarowania.
Starzec milczał. Wręczyłem mu z niemą prośbą mój martwy zegarek. Wziął go swoją piękną, wąską, białą dłonią i uśmiechnął się ledwo zauważalnie, kiedy otworzył go i rzucił okiem do wnętrza. Ostrożnie dotknął igłą mechanizmu zegarowego i ponownie nasunął lupę. Czułem, jak dobrotliwe oko zaglądało do wnętrza mego serca. Pogrążony w myślach obserwowałem jego pełną spokoju twarz.
Jak mogłem jako dziecko tak się go bać? – zapytałem samego siebie. Później ogarnęło mnie straszliwe przerażenie. On, któremu tak wierzę i ufam, nie jest prawdziwy; czyżby teraz, teraz miał zniknąć? Na szczęście nie. To światło w lampie zamigotało, usiłując zmylić moje oczy. A ja znowu począłem wpatrywać się w niego i rozważać:
„Czyżbym dziś po raz pierwszy ujrzał go? Nie może być! Znamy się przecież od…”
Wtem jak błyskawica przemknęło mi wspomnienie, że nigdy jako sztubak nie biegałem wzdłuż białego muru, nigdy też nie bałem się szalonego zegarmistrza, który miał za nim mieszkać. To czcze, niezrozumiałe słowo „szalony” było tym, co mnie przerażało we wczesnej młodości, kiedy to grożono mi, że stanę się taki, jeżeli wkrótce nie nabiorę rozumu. Ale kim był ten starzec przede mną? Sądziłem, że wiem także i to: nie był to człowiek, lecz wyobrażenie. Bo cóż by to mogło być innego! Obraz, który jako pączek cienia wyrósł potajemnie we mnie; jak nasionko zapuścił korzenie, kiedy na początku życia leżałem w małej białej pierzynce, trzymany na rękach piastunki, i wchłaniałem przez sen jej monotonne słowa… Tak, tylko jak one brzmiały? Jak brzmiały?...
Gorycz podeszła mi do gardła, paląca żałość, że wszystko wokół mnie było chwiejną ułudą. Minie może jeszcze tylko minuta, a stanę na dworze w świetle księżyca ja – przebudzony lunatyk – i powędruję w kierunku domu, do opętanych rozumem żywych trupów w mieście!
– Zaraz, zaraz i będzie po wszystkim – usłyszałem uspokajający głos zegarmistrza, ale nie przyniosło mi to pocieszenia, ponieważ wiarę w niego zabrano już z mojej piersi.
Jak brzmiały słowa piastunki? Chciałbym je znać… Powoli, powoli wyłaniały się, sylaba po sylabie:
Gdy serce w piersi stanie,
weź je jak zegar, panie,
zanieś Mu uszkodzone,
a zwróci ci wyleczone.
– Miała rację – powiedział zegarmistrz spokojnie i odłożył igłę. W tym momencie prysnęły moje ponure myśli.
Wstał i przyłożył zegarek do mego ucha. Usłyszałem, jak szedł regularnie, dokładnie w rytm pulsującej krwi. Chciałem podziękować, ale nie znalazłem słów, dławiąc się z radości, a jednocześnie ze wstydu, że zwątpiłem w niego.
– Nie martw się – pocieszał – to nie była twoja wina. Wyjąłem małe kółko i włożyłem je ponownie. Zegarki takie jak ten są bardzo wrażliwe i nie wytrzymują powtórnie godziny drugiej! Oto on! Weź go i nie zdradzaj nikomu, że znowu chodzi! Naśmiewano by się tylko z ciebie i traktowano by jak poszkodowanego na umyśle. Należy on do ciebie od młodości, a ty wierzysz w godziny, które pokazuje: czternaście zamiast od pierwszej do północy; siódmą zamiast szóstej; niedzielę zamiast dnia powszedniego; obrazy zamiast martwych liczb. Pozostań mu nadal wierny i nie mów o tym nikomu! Nic głupszego, jak być daremnym męczennikiem! Noś go w ukryciu przy sercu, a w kieszeni miej któryś z mieszczańskich zegarków z zacną czarno-białą tarczą, skonstruowanych według urzędowego wzorca, abyś także mógł odmierzać czas upływający dla innych. I nie zatruj się nigdy od „drugiej godziny” tchnieniem dżumy. Ta godzina jest tak samo śmiertelna, jak jej jedenaście sióstr. Rozpoczyna się w kolorze różowym pełna nadziei, jak poranna zorza, potem szybko staje się czerwona jak pożar i krew. Stare ludy Wschodu nazywają ją godziną wołu. Stulecia przemijają, a ona spokojnie upływa; wół orze. Ale nagle, przez noc, woły zmieniają się w ryczące bawoły, które poszczute przez demona o głowie byka tratują pola w ślepym bydlęcym szale. A potem uczą się je zaorywać.
Mieszczański zegarek idzie dalej swoim starym biegiem. Jego wskazówki nie pokazują dróg wyjścia człekozwierzęcia z kręgu czasu. Płodne są wszystkie jego godziny, każda ma inny ideał, ale to, co przychodzi na świat, jest tylko podrzutkiem. Twój zegar stanął o drugiej, w godzinie zniszczenia. Przeszedł obok niej łagodnie. Inne konają przy tym i przenoszą się do krainy umarłych, ale on znalazł drogę do mnie, do tego, z którego rąk wyszedł. Zawdzięcza to tobie! Stało się to możliwe tylko dzięki temu, iż strzegłeś go tkliwie przez całe życie i nigdy nie byłeś zgorszony tym, że odmierzał nieziemski czas.
Odprowadził mnie do drzwi, podał rękę na pożegnanie i powiedział:
– Przed chwilą zwątpiłeś w to, czy żyję. Wierz mi: jestem jeszcze bardziej żywy niż ty! Znasz teraz dokładnie drogę do mnie. Wkrótce znowu się zobaczymy. Może mógłbym nauczyć cię, jak uzdrawiać chore zegary.
– Później – powiedział wskazując sentencję na ścianie – później niech to zdanie doprowadzi cię do doskonałości: NIHIL SCIRE – OMNIA POSSE! NIC WIĘCEJ NIE WIEDZIEĆ – WSZYSTKO MÓC!
Przełożył: Leszek Matela
Gustav Meyrink (1868-1932), pisarz austriacki, autor
powieści i licznych opowiadań zawierających elementy
groteski, fantastyki, okultyzmu i filozofii Dalekiego Wschodu.
W latach 1882-1904 mieszkał w Pradze. Akcja wielu jego
utworów dzieje się w niesamowitej scenerii starych dzielnic
tego miasta. Tu też spotyka się z gronem praskich mistyków,
m.in. z Weinfurterem i Mailänderem, tu związuje się
z teozoficzną lożą "Zum blauen Stern", rozczytuje się w dziełach
E.A. Poe i E.T.A. Hoffmanna oraz w literaturze teozoficznej.
W bibliotekach studiuje stare księgi o magii i mistyce, ćwiczy
jogę, próbuje również wielu innych dróg wewnętrznego
rozwoju. W okresie późniejszym jest członkiem licznych
stowarzyszeń ezoterycznych, m.in. Towarzystwa Różokrzyżowców,
Sat Bahai, Bractwa św. Graala i Starognostycznego Kościoła
Eleuzyjskiego. Uczestniczy w licznych eksperymentach i seansach
organizowanych przez znanych parapsychologów w Wiedniu,
Monachium i Starnbergu.
Świat doświadczeń i przeżyć wewnętrznych odbija się
w dziele literackim Meyrinka. W jego utworach ukazane są
różne drogi rozwoju duchowego: w "Golemie" (1915) -
kabalistyczna, w "Zielonej twarzy" (1916) - profetyczno-
mistyczna, w "Białym dominikaninie" (1921) - taoistyczna
i różokrzyżowa, w "Aniele w oknie od zachodu" (1927)
- ezoteryczno-chrześcijańska, a w "Nocy Walpurgi" (1927)
- magiczna. Natomiast w "Zegarmistrzu" zostaje ukazana
własna ścieżka duchowa pisarza.
Meyrink jest również autorem zbiorów opowiadań: "Des
deutschen Spiessers Wunderhorn" ("Cudowny róg niemieckiego
mieszczucha"; 1913), "Orchideen" ("Orchidee"; 1904),
"Fledermause" ("Nietoperze"; 1916), "Goldmachergeschichten"
("Historie alchemików"; 1925) i "Die heimtückischen
Champignons" ("Podstępne pieczarki"; 1925).
W dorobku Meyrinka znajdziemy także ciekawe eseje
poświęcone różnego rodzaju zjawiskom parapsychicznym,
których część opublikowano w książce "U progu zaświata" (1923).
Opracował: Leszek Matela
____________________________________________________
Opowiadanie Zegarmistrz zostało wcześniej opublikowane w miesięczniku "Nie z Tej Ziemi" 02 1993, nr 2 (30), s. 8-10. Stamtąd też pochodzi zamieszczony tu przekład oraz notka biograficzna Meyrinka.
Wszystkie ilustracje są autorstwa Alfreda Kubina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz