Translate

wtorek, 22 kwietnia 2014

Moja bibliofilia... No, tak. Brzmi jak zboczenie albo jakaś choroba... Mój sposób na radzenie sobie z rzeczywistością. Książki to już nie tylko czytanie, ale także posiadanie. Jak chcę "tylko" przeczytać, idę do biblioteki (w moim mieście i tak zwykle nie ma tego, co akurat chcę pożyczyć), albo łapię skądś e-booka. Niektóre książki jednak muszę mieć, tak po prostu. I tym się tu zajmę.

Moja kolekcja to prawdziwy melanż osobliwości: tytuły z ostatnich piętnastu, dwudziestu lat, niektóre jeszcze z czasów dzieciństwa - pierwsze książki zaczęłam kupować będąc jeszcze w szkole podstawowej; wszystko, co kiedyś czytałam i polubiłam, lub w jakimś sensie utkwiło we mnie, czy nawet, mówiąc górnolotnie, miało wpływ na rozwój mojej osobowości. Książki często przypadkowe, brane do ręki nieświadomie, z których rozkwitły moje późniejsze zainteresowania (a nie na odwrót, jak teraz, czytane z powodu zainteresowań). Tak, niektóre tytuły w mojej kolekcji są dziełem przypadku, lecz sama kolekcja - już nie. Bo co mi się podoba, to wiem, ale tu liczy się wydanie. W tym momencie chylę czoła przed Allegro, które jest dla mnie tym, czym cyrk dla freaka. Na miejscowy antykwariat nie mam co liczyć, gdyż w mojej mieścinie jest tylko jeden, na dodatek ubogi, a atmosfera w nim panująca sprawia, że po pięciu minutach spędzonych w wyludnionym sklepie, gdzie cisza aż brzęczy, pod bacznym okiem prowadzącego go antykwariusza (klient to wszak potencjalny złodziej) mam ochotę, ja-intruz, wyskoczyć przez witrynę i nigdy nie wracać.

Jeśli chodzi o wydania, jestem naprawdę wybredna. Oczywiście, zawsze jest to mój subiektywny wybór. Na co zwracam uwagę?
Po pierwsze: ogólnie na estetykę. Jeśli jest to klasyk lub bestseller zwykle można przebierać w wydaniach do woli (choć zdarza się i tak, że wszystkie są paskudne). Odnoszę wrażenie, że wydawnictwa nie przywiązują obecnie dużej wagi do estetyki, a już na pewno oryginalności okładek. Na szczęście, są wyjątki. Jak magnes przyciągają mnie starsze wydania, książki z lat 50. - 70. Zwykle zdobią je jakieś klimatyczne, oryginalne grafiki, często też posiadają ilustracje. Dzisiaj większość okładek wygląda niemal identycznie. Autorskie prace ilustratorów zastąpiły tandetne fotografie, czasem nijak mające się do zawartości książki. Króluje got, gorsety, smutne panie, kruki, anioły z czarnymi skrzydłami (i w skórzanych spodniach), ostre makijaże, alabastrowe wampiry (koniecznie ze strużką krwi w kąciku ust). Z coraz to innych okładek wyzierają fotografie kobiet o zaiste uniwersalnym zastosowaniu, pasujące zarówno do romansu, jak i kryminału czy horroru - po odpowiednim spotkaniu z photoshopem, rzecz jasna. Kicz. Plastik. Tandeta. Znaleźć dziś prawdziwie piękne wydanie to jak odkryć perłę w kupie gnoju. A gdy na dodatek estetyka wydania jest adekwatna do poziomu zawartej w nim treści, to klękajcie narody.
Po drugie: o ile to tylko możliwe, okładka ma być twarda. Wychodzę z założenia, że jeśli już (zawsze kosztem czegoś innego) wydaję na książkę zawartość mojego chudego portfela, niech to będzie książka na lata. Może ktoś ten mój księgozbiór kiedyś odziedziczy i doceni - tak jak ja kiedyś kufer dziadka wypełniony książkami po brzegi. Miękkie szybko niszczeją, niestety...

W blogu tym raczej nie będę umieszczała recenzji książek, ale spostrzeżenia związane z moją kolekcją. Przede wszystkim postaram się tu zająć specyfiką wydań, które przyciągnęły moją uwagę. Sama dużo kupuję w sieci i w moich poszukiwaniach w księgarniach internetowych najbardziej brakuje mi tzw. real photo oraz konkretnych opinii na tematy "techniczne": papieru, czcionki, obwoluty itp. Kupowanie w sieci zawsze jest w pewnym stopniu ryzykowne, jeśli nie w ciemno, nie weźmiesz bowiem książki do ręki, nie przejrzysz, nie przeczytasz fragmentu. Nieraz bywa i tak, że tematycznie dana pozycja mi odpowiada, ale sposób narracji czy prowadzenia fabuły przez autora odpycha, lub jest po prostu słabo napisana - gdybym wzięła tę książkę do ręki w księgarni stacjonarnej i rzuciła okiem na jej treść, z pewnością odłożyłabym ją z powrotem na półkę. Bywa i tak, że księgarnie przysyłają egzemplarze zniszczone, których normalnie nigdy bym nie kupiła. Cóż, tego nie sposób uniknąć i zdarza się nawet najlepszym sklepom. Uszkodzenia zawsze są tłumaczone "długotrwałym magazynowaniem". A cóż mnie to obchodzi?
Wciąż jednak raz na jakiś czas padam ofiarą sprzedaży wysyłkowej, gdzie klikając na idealne zdjęcie produktu otrzymuję towar jak z second handu - płacąc wszak za nowy, pełnowartościowy. Jeśli więc któryś sklep mi podpadnie, na pewno o tym napiszę.
__________________________________________________

Na początek pochwalę się tytułem - czy też wydaniem, na które polowałam od dawna - zakupionym tuż przed świętami: Zła godzina Marqueza. Very, very nice... Nawet nie spodziewałam się, że będzie to pierwsza pozycja w moim blogu - tak samo jak przez myśl mi nie przeszło, że w ogóle zacznę prowadzić bloga. "Ja i blog? Nigdy w życiu!" A tu proszę.
Nie jestem jakąś zagorzałą fanką twórczości Marqueza, choć zdarzyło mi się zapoznać z niektórymi tytułami, które wyszły spod jego pióra. Były to: Sto lat samotności, Kronika zapowiedzianej śmierci i Zła godzina właśnie, wypożyczona może z dziesięć lat temu z biblioteki publicznej i przeczytana niemal z wypiekami na twarzy - dosłownie połknięta. Byłam wtedy młodą studentką historii (teraz już mniej młodą, ale też studentką) i pod silnym wrażeniem Stu lat samotności, dorwanych nieco wcześniej. Pamiętam, że było lato, wakacje, a z samej książki niewiele, poza faktem, iż spodobała mi się wybitnie, dużo bardziej niż Kronika... czy Miłość w czasach zarazy, którą po kilkudziesięciu stronach zwyczajnie odrzuciłam precz. Teraz stoi na półce i mogę sięgnąć po nią ponownie w każdej chwili, kiedy mnie tylko najdzie ochota.


Gabriel Garcia Marquez, Zła godzina, Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2000.

2 komentarze:

  1. Och, dla mnie to zawsze miła sprawa, odkryć kolejnego czytelnika bądź czytelniczkę, który ogromną wagę przywiązuje do estetyki wydania danej książki. Bardzo podoba mi się ten post, bowiem uważam, że każda powieść ma swoją duszę, a rolą grafika jest możliwie najlepiej i najtrafniej ją zobrazować. Ja również nie lubię okładek, na których zamieszczone są po prostu fotografie (wyjątkiem jest może seria "Nowy Kanon", gdzie zdjęcia są b. starannie dobierane) - zdecydowanie bardziej preferuję niebanalną grafikę, nie stroniącą od symbolizmu. Niestety jak słusznie zauważyłaś wiele współczesnych wydań to w zasadzie jeden schemat, kopia, przewidywalność, galeria kiczu i nijakości.

    Co do mojej mieściny to sytuacja z antykwariatami wygląda ciut lepiej - jeden jest całkiem nieźle wyposażony, chociaż we wrześniu spotkało mnie ogromne rozczarowanie. Mianowicie, jako, że rozpoczął się sezon na podręczniki, dział z literaturą piękną został czasowo wyłączony z użytku - wszystkie książki trafiły do pudeł a ich miejsce zajęły podręczniki szkolne :) Doskonale rozumiem także to uczucie dyskomfortu, kiedy człowiek bacznie rozgląda się po półkach w poszukiwaniu interesującego wydania, czy ogólnie ciekawej lektury, a wszystkiemu towarzyszy grobowa cisza i nieufne spojrzenie ekspedienta (u mnie niestety ciężko mówić o księgarzach).

    Bardzo się cieszę, że błąkając pośród odmętów internetu trafiłem na tego bloga. Z uwagę będę śledzić nowe posty :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie w sieci właśnie najbardziej brakowało opinii poświęconych sprawom technicznym wydania, dlatego sama postanowiłam tym się zająć. Owszem, zdarza się trafić na real photo książki - zwykle tylko okładki - ale na tym koniec. Jest natomiast wiele blogów czytelniczych, w których umieszczane są głównie recenzje i aż czuję ich przesyt. Na szczęście coraz więcej osób zaczyna zwracać uwagę na jakość wydania książki, na jego estetykę, o czym świadczy chociażby powstawanie takich profili społecznościowych jak "Kupiłbym tę książkę, gdyby nie okładka".
      Coraz więcej czytelników staje się wybrednymi klientami, którzy przywiązują wagę nie tylko do treści, ale i formy, do książki jako całości wraz jej papierem, ilustracjami, okładką, czcionką i zawartością. I cieszę się, że Ty również należysz do naszego grona.

      W moim mieście był kiedyś drugi antykwariat, w którym mogłam swobodnie buszować między półkami, wąchać kurz i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Działał on jednak tylko przez kilka lat i już jest zlikwidowany. Dobre szybko się kończy. W tym, co się ostał, "sezon podręcznikowy" ma taki plus, że to chyba jedyny okres w roku, kiedy sklep jest pełen klientów ;) Właściciel-antykwariusz jest zbyt zajęty strapionymi rodzicami. Wtedy na straży staje jego pomocnik - żona, która czujnym okiem ogarnia regały. Literatury pięknej, o dziwo, nie chowają w pudła, ale nie ma co ściemniać - asortyment jest bardzo ubogi.
      Dobrze wiedzieć, że ktoś ma podobne doświadczenia :)

      Usuń